Forum Forum Poświęcone Duchowości Monastycznej Strona Główna Forum Poświęcone Duchowości Monastycznej

 
 » FAQ   » Szukaj   » Użytkownicy   » Grupy  » Galerie   » Rejestracja 
 » Profil   » Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   » Zaloguj 

Twarze Ojców Pustyni

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Poświęcone Duchowości Monastycznej Strona Główna -> Monastycyzm
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
SILENTIUM
Administrator



Dołączył: 21 Sie 2007
Posty: 87
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Czw 14:05, 23 Sie 2007    Temat postu: Twarze Ojców Pustyni

Cytat:
Fragmenty książki s. Małgorzaty Borkowskiej pt. "Twarze Ojców Pustyni"



Wstęp

Oglądani z daleka, poznawani przez syntetyczne relacje historyków Kościoła, pierwsi egipscy mnisi zlewają się w jedną szaroburą masę: wszystko to zakapturzone, wszystko ucieka od ludzi, pości, umartwia się i podobno z jakiejś niejasnej racji ma blisko do Pana Boga. Cóż, równie bezkształtnie wygląda każda grupa ludzka, albo i każdy gatunek stworzeń, widziany z zewnątrz. Oprócz informacji rzetelnych składają się na taki obraz także bajki, nieporozumienia i rzadko kwestionowane tzw. poglądy obiegowe. Mamy takie poglądy i przekonania o różnych narodach, mamy i o grupach zawodowych. Ojcowie Pustyni dzielą po prostu wspólny los wszystkich „obcych”. I jak człowiek, który na przykład doskonale wie od dziecka, „jacy są Niemcy”, a kiedy wreszcie pojedzie do Niemiec, zaczyna odkrywać, że są — jak wszyscy ludzie — bardzo różni, tak i ten dopiero, kto zawiera bliższą znajomość z Ojcami, zaczyna odkrywać różnice: usposobień, charakterów, stylu pobożności. Kiedy się nad tym choćby przez chwilę zastanowić, to rzecz jest oczywista, tylko że jest to jedna z tych oczywistości, nad którymi człowiek rzadko się zastanawia. A przecież jeśli nawet we własnej rodzinie możemy zobaczyć tyle indywidualności, tak bardzo od siebie różnych („i skąd się nam taki wziął, do nikogo w domu niepodobny?”), to dlaczego analogiczne różnice nie mogą istnieć i w innej grupie, choćby żyła ona na pustyni, i to z własnego wyboru? Każdy z nas spotkałby wśród Ojców takich, z którymi znalazłby wspólny język, ale i takich, z którymi zupełnie by się nie potrafił dogadać. A także takich, do których po tzw. „wymianie poglądów, odbywającej się w przyjacielskiej atmosferze”, odnosiłby się z szacunkiem, ale na dystans. Cykl sylwetek, który mieści się w tym tomiku, może nam pomóc wybrać na egipskiej pustyni swoich przyjaciół. Oni sami zapewne dziwiliby się takiemu ujęciu; ci przynajmniej, którzy nie tylko w odbiorze „straszą” dzisiejszych czytelników, ale nawet i w życiu potrafili zachowywać się w sposób odstraszający. A przecież każdy z nich nosił w sobie jakąś wewnętrzną prawdę, której był wierny i z której wynikał jego sposób życia: jeżeli coś w tym życiu negowali, to tylko po to, żeby coś innego tym mocniej potwierdzić. Może uda nam się przynajmniej zrozumieć: Arseniusza, Teodora z Ferme, Besariona? Bo z Agatonem albo Pojmenem zaprzyjaźnić się można bez trudu.


Pachomiusz i radość


W roku 312 podczas wojny Licyniusza z Maksyminem wcielono siłą do wojska grupę chłopców z wioski Snu w Górnym Egipcie. Był wśród nich dwudziestoletni syn zamożnego i ambitnego chłopa: piśmienny i noszący dumne imię Wielki Orzeł, po koptyjsku Pakhom, Pachomiusz. Przymusowych rekrutów przewieziono do Teb i tam ćwiczono pod dobrą strażą, żeby nie uciekli. Wioska Snu była pogańska, Pachomiusz więc nigdy dotąd nie widział chrześcijan i bardzo się zdziwił, że jacyś ubodzy ludzie z okolicy, całkiem obcy, przychodzą wieczorami, by zmęczonym i głodnym chłopakom umyć obolałe nogi i dodać choć parę kęsów do ich marnych racji żywnościowych. Nie zrażali się odpędzaniem, przychodzili znowu, spokojni i pełni jakiejś wewnętrznej radości. Zwłaszcza ta radość była tak pociągająca, że Pachomiusz postanowił zostać chrześcijaninem: równie radosnym i uczynnym jak tamci. Już w następnym roku Licyniusz pobił Maksymina i rekrutów zwolniono. Oddział Pachomiusza znajdował się wtedy w Środkowym Egipcie. Widocznie chrześcijan było tam już wtedy więcej, bo Pachomiusz, płynąc z biegiem rzeki, trafił rychło na zamieszkaną przez nich wioskę. Przyjął chrzest i wkrótce potem został uczniem lokalnego ascety imieniem Palamon. Palamon uprawiał ascezę równie surową jak ci, którzy odchodzili na pustynię. Tej ascezy — postów, czuwania, ciężkiej pracy, chętnego znoszenia tak zimna, jak i upału — nauczył Pachomiusza, dla którego była ona (pomimo nieuchronnych problemów) jednym więcej wyrazem radości. Niemniej już od samego początku w młodym uczniu rosło przekonanie, że ma obowiązek dzielić się tą radością z innymi. Nie od razu zrozumiał to dobrze. Ciekawa jest jego kłótnia z aniołem, który mu powiedział: Służ ludziom — a Pachomiusza to oburzyło, gdyż „służba ludziom” kojarzyła mu się ze służbą wojskową. On przecież Bogu chciał służyć, nie zaś cesarzowi! Ale wbrew jego protestom anioł powtórzył trzykrotnie, że tego właśnie chce Bóg, by Pachomiusz służył ludziom, którzy dzięki temu będą Go mogli poznać. Nie wiadomo, czy to natchnienie miało miejsce w koszarach, jeszcze przed chrztem Pachomiusza, czy może dopiero po śmierci Palamona, w roku 323: przekazów źródłowych jest wiele, a chronologia z nich wynikająca — niejasna. W każdym razie takie impulsy mnożyły się i układały w coraz bardziej spójną i czytelną całość, tak że po śmierci swego mistrza Pachomiusz wiedział już w ogólnym zarysie, co powinien dalej robić. Normalną rzeczą byłoby mieszkać nadal na uboczu za wioską lub może nawet gdzieś w głębi pustyni, jak to już zaczynało robić wielu; i gdyby zgłosił się jakiś uczeń lub uczniowie, udzielać rad i poddawać formacji. Ale Pachomiusz wiedział już, że otrzymał inne zadanie: on nie mógł z dzieleniem się swoją radością czekać na kogoś, kto by się zjawił (albo nie). Powędrował z powrotem do Górnego Egiptu, odnalazł rodzinę i wraz z bratem, którego zwano Jan, osiadł w opustoszałej wiosce Tabennisi. Później (około roku 340) przyjdzie tam także ich siostra Maria, by dać początek wspólnocie żeńskiej. Imiona tych dwojga pozwalają się domyślać, że w ciągu jedenastoletniej nieobecności Pachomiusza chrześcijaństwo zdążyło dojść do jego rodzinnych stron; były to lata względnego pokoju religijnego pod rządami tolerancyjnego poganina Licyniusza, a Koptowie przyjmowali chrześcijaństwo chętnie w każdych warunkach, czy to w czasie pokoju, czy wśród prześladowań.
Pachomiusz miał więc ułatwione zadanie: wystarczyło rozgłosić, że zbiera uczniów, młodych chrześcijan pragnących służyć Bogu — a zaczęło się ich gromadzić tak wielu, że wkrótce pojawiły się problemy organizacyjne. Trzeba podkreślić: Pachomiuszowi nie zależało na liczbie dla liczby. Potrafił odprawić cały swój pierwszy „nowicjat” — trzydziestu uczniów — gdy stwierdził, że nie chcą prowadzić wspólnego życia według jego idei, a skłaniają się raczej ku pustynnemu indywidualizmowi. Później usunie z wizytowanej wspólnoty około stu mnichów, doszedłszy do przekonania, że celibat jest dla nich zbyt trudny i że przyjęto ich przez pomyłkę. Same te liczby świadczą, że było spośród kogo usuwać: gdzie napływają tysiące, tam nieuchronnie odchodzą setki.


Powtórzmy: nie dzięki powolnemu rozwojowi zdarzeń, ale od pierwszej chwili świadomie, zgodnie z rozpoznanym i przyjętym powołaniem, Pachomiusz starał się prowadzić do Boga możliwie wielu ludzi, czyniąc ich uczestnikami swojej radosnej służby. Od samego więc początku i z samego założenia musiał przyjąć życie wspólne, nie samotne, i wszystkie konsekwencje życia wspólnego: duże złagodzenie ascezy fizycznej, gdyż nie można wymagać od mas tego samego, czego wymaga się od najsilniejszych jednostek, ale za to bardzo wysokie wymagania co do braterskiej miłości we wspólnocie, gdzie wszyscy stale przebywają razem. Nadto, cokolwiek by sobie o tym myśleli niepiśmienni w większości pustelnicy, Pachomiusz narzucił swoim uczniom obowiązkową alfabetyzację: Należy ich uczyć czytać, choćby nie chcieli. A nie, to idź gdzie indziej. Tu nie wystarczy znać psalmy na pamięć, chociaż i to potrzebne.


Chociaż Pachomiusz nie dożył późnej starości (zmarł w roku 346), wydarzenia z dalszych lat jego życia wypełniłyby całą książkę, a nie tylko krótki szkic; trzeba by mówić o jego uczniach, o jego wędrówkach, o jego pracach na rzecz wieśniaków z okolicy... Wspomnijmy tylko, że napływ uczniów był tak duży, iż wkrótce trzeba było wprowadzić wielostopniową organizację. Podstawą tej organizacji był dom, liczący od dwudziestu do czterdziestu mnichów; kilka domów tworzyło ród, a od czterech do dziesięciu rodów tworzyło wioskę. Wiosek zaś było coraz więcej, tym bardziej że analogiczne grupy mnisze, powstające w tym samym czasie w okolicy, prosiły często, by Pachomiusz rozciągnął nad nimi swe zwierzchnictwo. Każdy dom był jak twierdza: otoczony wysokim murem w celu ochrony przed najazdami Beduinów, miał wewnątrz wszelkie pomieszczenia potrzebne do modlitwy, życia i pracy, w tym oczywiście bibliotekę i scriptorium, najróżniejsze warsztaty rzemieślnicze, magazyny... Każda wioska podlegała własnemu opatowi i częściowo wspólnej organizacji pracy, a sam założyciel był jak opat generalny: wizytował je wszystkie i dwa razy do roku zwoływał kapitułę generalną. (Taką organizację monastycyzm zachodni wynajdzie dopiero w średniowieczu). Pod koniec życia Pachomiusza wiosek było jedenaście, w tym dwie żeńskie; w niektórych były osobne domy dla braci mówiących po grecku, po syryjsku, po etiopsku itd., ale przeważali oczywiście Koptowie. Liczebność wioski sięgała od kilkuset do tysiąca kilkuset osób...


Bardzo wcześnie zrodziła się potrzeba skodyfikowania praw dla tego tłumu i tak powstała pierwsza w chrześcijaństwie reguła zakonna. Zdaje się, że Pachomiusz nie zasiadł do jej napisania dopiero pod koniec życia, jak to zrobi później Benedykt. Raczej w miarę potrzeby notował wydawane zarządzenia, przy czym o sprawach oczywistych nie wspominał wcale, tak że tylko z aluzji można się zorientować na przykład w kwestii ustroju wspólnoty. Znajdujemy więc blisko dwieście drobiazgowych przepisów, które zaczynają się wprawdzie od zasad dotyczących wprowadzenia kandydata do wspólnoty (może więc Pachomiusz zaplanował jakiś logiczny układ), ale natychmiast, na zasadzie luźnych skojarzeń albo i bez nich, przeskakują na inne tematy: jak szatę skromnie obciągnąć przy siadaniu i jak się pilnować, żeby nie deptać po leżącym pod ścianą sitowiu (surowiec do prac powroźniczych); żeby bracia piekarze milczeli przy wyrabianiu ciasta i jakie wyjątki od ogólnego porządku dotyczą braci flisaków; że przełożony ma wygłosić w każdym tygodniu trzy konferencje, bracia zaś nie powinni się rozchodzić, póki nie omówią między sobą usłyszanej nauki; jak rozdzielać funkcje tygodniowe i jak radzić nad wspólnymi sprawami; gdzie przechowywać narzędzia żelazne i jak razem wychodzić do prania (mianowicie tylko w niedzielę — zapewne dlatego, że parę godzin spędzonych nad rzeką, w wodzie po kolana, było raczej odpoczynkiem niż pracą...). Do dziś nie jest całkiem pewne, które z tych przepisów zamieścił w regule już sam Pachomiusz, a które w miarę potrzeby dodali jego następcy po jego zgonie a przed rokiem 404, kiedy to św. Hieronim niejako spetryfikował tekst reguły, sporządzając jej łaciński przekład. Mimo chaotycznego układu wszystkie przepisy służą zgodnie ułożeniu życia wspólnego w wielkim, spokojnym ładzie i uformowaniu mnicha jako człowieka, który dla siebie chce jak najmniej, dla braci jak najwięcej, a Bogu wdzięczny jest za to, że mu dał do takiego życia okazję.


W życiu Pachomiusza nie zabrakło oczywiście problemów. Kiedyś musiał się nawet gęsto tłumaczyć ze swej działalności i ze swoich natchnień przed synodem miejscowych biskupów; zdarzały się i nieuniknione we wspólnocie rozdarcia. Niemniej entuzjazm panował wielki, a Pachomiusz przez swoich uczniów był postrzegany przede wszystkim jako niosący pociechę i zachętę. Ciekawe, że chociaż jego katechezy powtarzali słuchacze o pamięci ćwiczonej w wędrówkach po całym Egipcie, nic z jego nauk nie trafiło do Księgi Starców; trafiły tam natomiast radosne słowa jego uczniów:— Kiedy słuchaliśmy słów naszego ojca, abba Pachomiusza, budowaliśmy się ogromnie i zachęcały nas one do gorliwości w pełnieniu dobrych uczynków. A widząc, że on, nawet kiedy milczał, przemawiał czynem, zdumiewaliśmy się i mówiliśmy jeden do drugiego: „Myśmy myśleli, że wszystkich świętych Bóg tak już stwarza świętymi i niewzruszonymi od łona matki i że to nie zależy od nich; a o grzesznikach, że nie mogą żyć pobożnie; bo tak już zostali stworzeni. A teraz widzimy jawne miłosierdzie Boże nad tym oto naszym ojcem: bo chociaż był z rodziców pogan, doszedł jednak do takiej pobożności i okrył się wszystkimi przykazaniami Bożymi. Toteż i my, i to wszyscy, możemy iść jego śladem, jak i on poszedł śladem świętych. Przecież napisano: «Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy pracujecie i jesteście obciążeni, a ja was pokrzepię». A więc razem z tym człowiekiem umierajmy i żyjmy, bo on nas prowadzi prostą drogą do Boga”.


Żywy przykład Makarego


To wielce popularne imię nosiło na pustyni wielu, ale dwóch zasłynęło szczególnie: dla rozróżnienia zwano ich jednego Aleksandryjczykiem, drugiego Egipcjaninem. Trzeba pamiętać, że helleńska Aleksandria, jakkolwiek już od wieków była stolicą, najpierw królestwa Ptolomeuszy, później zaś prowincji egipskiej w państwie rzymskim, nigdy w potocznym języku nie została zaliczona do „Egiptu”. Pierwszy Makary był więc mieszczaninem ze stolicy, drugi chłopem; pierwszy może Grekiem, drugi na pewno Koptem. Makary Aleksandryjczyk zasłynął głównie z wyczynowych postów; Makary Egipcjanin jest osobowością o wiele ciekawszą.


Pochodził z Dolnego Egiptu, z Delty, gdzie urodził się około roku 300, a więc jeszcze pod koniec epoki prześladowania chrześcijan. Jako dziecko pasł bydło, jako młody człowiek był poganiaczem wielbłądów. Pracował na linii przewozu towarowego, która dostarczała do Aleksandrii sodę z Nitrii. (Te pustynne strony, nawiasem mówiąc, także nie były uważane za „Egipt”). Tam za każdym pobytem oglądał rozwijające się osiedle pustelników; może zdarzało mu się także wędrować jeszcze dalej na południe, do nowego osiedla, zwanego Cele. Był człowiekiem uczciwym (już jako dziecko nie chciał kraść z innymi owoców) i niewątpliwie inteligentnym mimo braku wykształcenia, przedsiębiorczym i ruchliwym.


Był żonaty, ale żonę stracił około roku 330, i wtedy doszło do głosu powołanie pustelnicze. Makary osiadł najpierw jako asceta „w Egipcie”, czyli na pustynnym pobrzeżu zamieszkanego terenu; poza okolicami Delty niemal każda wieś egipska graniczyła przecież z pustynią. Spodobał się okolicznym wieśniakom, którzy właśnie potrzebowali nowego diakona, więc siłą (!) doprowadzili Makarego do biskupa, żeby nałożył na niego ręce... Gdy go po wyświęceniu puścili, diakon im uciekł, gdyż nie czuł się wezwany do kariery duchownej. Osiadł przy innej wsi, gdzie został dla odmiany niewinnie oskarżony o gwałt na pewnej dziewczynie, poturbowany i wyśmiany. Pokornie utrzymywał tę nową „żonę” z własnej pracy, póki ona sama w skrusze nie wyznała, kto naprawdę jest ojcem jej dziecka. Teraz z kolei ludzie zaczęli wynosić pod niebiosy cnotę Makarego, więc znowu uciekł. Na starość będzie opowiadał tę historię z wyraźnym uśmiechem jako wyjaśnienie, dlaczego założył Sketis.


Nazwę „Sketis” nosiła górzysta, zupełnie bezludna część pustyni na południe od Cel. Makary mógł osiąść w Celach, jeśli Nitria była dla niego jeszcze zbyt blisko „Egiptu” — ale tu doszła chyba do głosu jego wrodzona fantazja: dlaczego by nie spróbować żyć jeszcze dalej, w górach? Po wodę i po surowce do pracy będzie tam bardzo daleko, ale nie aż tak daleko, żeby silny i przedsiębiorczy mężczyzna nie dał sobie rady. (Możliwe zresztą, że już wtedy niektórym śmiałkom była znana metoda zbierania na pustyni porannej rosy). Drogi w te góry nie ma, tym lepiej: nie przyjdą gapie. Co w nich się kryje, nikt jeszcze dotąd nie sprawdził, to nic: on sprawdzi pierwszy. Poszedł. Nie było go długo. Jeśli wierzyć przypisywanej mu później opowieści, przewędrował nie tylko góry Sketis, ale i całą pustynię aż do stepów Sudanu, i tam spotkał dwóch pustelników, którzy nie mieli najdosłowniej nic, nawet odzienia, a żywili się ziołami wśród stada bawołów, które ich najwyraźniej zaakceptowały. Makary będzie o nich opowiadał z szacunkiem: nie jestem sam mnichem, alem mnichów widział. Nie został jednak z nimi (i z bawołami), tylko wrócił na północ i ostatecznie osiedlił się w Sketis. Ponieważ widywano go co jakiś czas przychodzącego stamtąd, wkrótce znaleźli się uczniowie, którzy się do niego przyłączyli; także liczni starcy, zachęceni takim przykładem, opuścili przeludnione już Cele, by osiąść w miejscu wymagającym większego trudu. To nowe osiedle pustelnicze różniło się od poprzednich tym zwłaszcza, że pustelnie były tu jeszcze bardziej rozrzucone, oddalone od siebie nawet bardziej niż w Celach. Niemniej wkrótce zbudowano w centrum Sketis kościół, znalazło się wśród mieszkańców kilku kapłanów (także i Makary około roku 340 został kapłanem) i sława tej tajemniczej osady, do której nadal nie było drogi, zaczęła się rozszerzać po chrześcijańskim świecie. Do dziś jej nazwa przetrwała w rosyjskim słowie skit, oznaczającym właśnie osiedle pustelników.


Makary był tam głównym autorytetem i mistrzem przez pół wieku, gdyż umarł dopiero w roku 390. Jak na starca (w obu znaczeniach tego słowa), był wyjątkowo ruchliwy. To, że około roku 373 musiał się udać na dwuletnie wygnanie, nie było oczywiście jego decyzją, tylko wrogich mu arian; ale mamy relację o jego przynajmniej kilkakrotnych odwiedzinach u Antoniego, od którego siedziby dzieliła go cała szerokość Egiptu z Nilem pośrodku. W apoftegmatach spotykamy go wiecznie wędrującego: przechadza się po pustyni, odwiedza regularnie swoich mieszkających w oddaleniu uczniów, sam chodzi aż do bagien nitryjskich po liście potrzebne do uzyskiwania włókien, z których kręcono liny... Razem z uczniami idzie „drogą w Egipcie”, a więc przez tereny zamieszkałe, to znów odwiedza mnichów mieszkających w Terenutis; idzie aż do Aleksandrii po to tylko, żeby jakiemuś choremu starcowi przynieść ciastko, na które tamten miał ochotę, a którego nie można było kupić gdzieś bliżej. U Kasjana, który nie mógł go już znać, ale znalazł w Sketis bardzo jeszcze świeżą pamięć o nim, Makary wędruje do jakiejś nie nazwanej, ale niewątpliwie w Egipcie położonej miejscowości, gdzie nauczano błędów ariańskich, aby błyskotliwej dialektyce ich głosiciela przeciwstawić argument w postaci cudu; tę opowieść podawano na pustyni z ust do ust i znana jest z wielu relacji, chociaż na przykład Rufin umieszcza jej akcję w Sketis. Makary był już bliski śmierci, kiedy z jakiejś odległej osady mniszej przysłano prośbę, żeby przyszedł tam z nauką, bo bracia chcą go jeszcze raz zobaczyć, a łatwiej jemu jednemu przyjść do nich niż „całemu ludowi” do niego. Uznał tę rację i poszedł. Do końca też nie zgodził się zamieszkać w centrum osady, gdzie młodsi bracia mogliby go obsługiwać; twierdził, że sam zna drogę do wody i do piekarni.


Mnisi z upodobaniem powtarzali także historie o zwycięskich dialogach Makarego z szatanem i o jego nieustraszonym spokoju wobec wszelkich niezwykłych a groźnych zjawisk. Właśnie jemu w apoftegmatach przypisuje się takich historii najwięcej. Był niewątpliwie postacią barwną i nie pozbawioną pogodnego humoru. Zdarzyło mu się kiedyś skarcić swego imiennika, Makarego z Aleksandrii, za nierozważne osądzenie sprawy jakichś braci i zbyt pośpieszne wydanie wyroku; gdy tamten dramatycznie błagał go: Naznacz mi pokutę — „Egipcjanin” kazał mu przez trzy tygodnie jeść tylko raz na tydzień... wiedząc doskonale, że on tak właśnie robi zawsze. Był mistrzem Pafnucego, Pojmena, Besariona, Mojżesza, Izajasza, Sisoesa... właściwie wszystkich głównych sketyjskich świętych. Nie zawsze oczywiście mistrzem jedynym, ale na pewno jednym z tych, do których przychodzili oni w młodości po radę i „słowo”. Jeden z apoftegmatów, opowiadający historię dwóch jego bezimiennych a wyjątkowo żarliwych uczniów, pokazuje, jak odbywała się taka formacja. Owi uczniowie zgłosili się do Makarego, a on dał im kilof, by sobie naciosali kamieni na chatę, pokazał drogę do mokradeł, skąd mieli przynieść materiał na dach, i nauczył ich powroźnictwa i koszykarstwa; zapewne powiedział im także, jak powinien być rozłożony czas mnicha. Potem wrócił do siebie i czekał, żeby zaczęli przychodzić do niego ze swoimi problemami, a skoro się nie doczekał, poszedł sprawdzić, co robią. Najwyraźniej wewnętrzna, duchowa część tej formacji przychodziła po zewnętrznej i nie była systematycznym przekazem, ale raczej odpowiadaniem na indywidualne problemy według indywidualnych potrzeb. Makary zresztą stosunkowo niewiele miał do przekazania słowem; o wiele więcej przykładem.


Jego dobroć była tak wielka i tak autentycznie promieniejąca, że zdarzało mu się życzliwym słowem nawrócić na chrześcijaństwo spotkanego przygodnie poganina. Bracia mawiali, że Makary stał się na ziemi jak Bóg, bo jak Bóg ochrania świat, tak on osłaniał winy ludzi, na które patrzył jakby nie widząc, i słuchał o nich jakby nie słysząc. Wybrał więc sobie do naśladowania spośród wszystkich cech Stwórcy miłosierdzie; nie on jeden, ale on właśnie szczególnie z tego zasłynął. Jego pokora (bez pokory miłosierdzie nie jest możliwe) była prosta, spokojna i autentyczna, nie do podważenia; ale też nigdy nie naśladował wyczynowej ascezy, którą chełpili się nieraz pomniejsi starcy. Wręcz przeciwnie, dbał o to starannie, żeby nawet standardowych, normalnych na pustyni wyrzeczeń nie praktykować na niczyim widoku, gdyż to by mogło być jakąś próbą przywłaszczenia sobie skrawka chwały, która cała należy się Bogu. Kiedyś po powrocie z dalekiej wędrówki zastał w swojej celi złodzieja, który pakował właśnie jego dobytek na swojego osła; Makary udał przechodnia i pomógł mu w załadunku. Niektórzy opowiadali wprawdzie, że to nie był osioł, tylko wielbłąd, mądrzejsze widocznie zwierzę, i że odmówił niesienia skradzionych rzeczy, tak że złodziej musiał je w końcu zostawić. Czy było tak, czy inaczej, ta historia pokazuje, że Makary nawet własnych narzędzi i sprzętów nie traktował jako swojej własności; cóż dopiero zasługi czy chwały.


Toteż nauczał zwykle krótko, nie narzucał się z naukami nieproszony, a najchętniej rozmawiał z tymi spośród braci, którzy traktowali go bez specjalnego szacunku albo wręcz z niego drwili. Na czołobitność w ogóle nie odpowiadał, ale rozjaśniał się natychmiast na zaczepkę w rodzaju: Abba, podobno jako poganiacz kradłeś saletrę z transportów i sprzedawałeś na boku? Na tę jego pokorę — zdaniem mnichów — skarżył się sam szatan, mówiąc, że dzieje mu się wielka krzywda, gdyż w ascezie na pewno Makarego przewyższa: nie jada w ogóle, gdy Makary jada, choć pości; i nie sypia w ogóle, gdy Makary sypia przynajmniej trochę. I właśnie tylko pokora Makarego jest tym, czego naśladować nie potrafi... Była to ważna lekcja, dla wielu na pustyni bardzo trudna, gdyż łatwiej im było dopracować się zewnętrznej, wymiernej i efektownej ascezy, niż walczyć ze swoją pychą; a tu nagle okazywało się, że w tej zewnętrznej ascezie szatan jest jeszcze lepszy... Makary byłby ostatni, który by ascezą gardził; przeciwnie, uczył, że trzeba uprawiać ją z całą konsekwencją i z gotowością spędzenia na niej choćby i stu lat, ale zarazem tak się niczym nie przejmować, jakby się miało umrzeć jutro. Ważna była wewnętrzna postawa duszy; wszelkie ćwiczenia zewnętrzne pełniły rolę tylko służebną.


Bracia mogli nieraz nie dorastać do takiej nauki, niemniej stać ich było na to, żeby ją cenić i żeby ją czerpać bardziej nawet z jego czynów niż z jego słów. Był najwyraźniej specjalistą od dobrego i przekonującego przykładu. Toteż większość jego apoftegmatów ma formę anegdot, nie zaś pouczeń: pełne są akcji, zaskakujących wydarzeń, dialogów, point. Tradycja pustyni przypisuje mu wprawdzie jeden list i kilka małych pism, Kasjan przytacza jakąś jego skomplikowaną przypowieść o zachłannym golibrodzie, który za dużo zarobił — ale większość tych tekstów jest wątpliwej autentyczności, a najważniejsze i najbardziej cenione nauki Makarego zostały dane przykładem.


Między prostotą a uproszczeniem: Jan Karzeł


Około roku 357 przyszedł z Teb do Sketis osiemnastoletni chłopiec imieniem Jan. Miał on wśród pustelników starszego brata, zgłosił się jednak jako uczeń do słynącego z wielkiej surowości świętego Tebańczyka, abba Ammoego. Nie wzbudził, jak się zdaje, szczególnego entuzjazmu mistrza, który przetrzymał go przez tydzień za drzwiami, zanim go w końcu wpuścił. Zniósłszy tę dość niegrzeczną próbę, Jan został poddany następnej: musiał podlewać suchy patyk, chodząc po wodę do dalekiego bagniska. Wreszcie po trzech latach patyk się zazielenił (dziś jeszcze w Sketis pokazują drzewo, które z niego wyrosło) i Jan mógł odtąd w nocy spać, zamiast wędrować z dzbankiem tam i z powrotem. Jak widać, cierpliwości mu nie brakowało. Jeżeli mimo to przyjęto go z takimi oporami, to najprawdopodobniej z racji nie tylko młodego wieku, ale i małego wzrostu, który sprawiał, że wyglądał zgoła na dziecko, przynajmniej póki się nie doczekał brody. A jedną z zasad pustyni było nieprzyjmowanie „chłopców”.


Nadano mu też wkrótce przydomek nawiązujący do jego postury; przydomek był oczywiście koptyjski, ale ponieważ nauki pustelników spisywano w kiepskiej lokalnej grece, trzeba go było przetłumaczyć na grekę. W jednym apoftegmacie Jan występuje jako „mały”, ale ten apoftegmat znajduje się w Księdze Starców osobno; w cyklu wyraźnie jemu w tejże księdze poświęconym użyto natomiast słowa Kolobos (od kolobo — „skracać” lub „obcinać”); Jan był w stosunku do normalnego wzrostu ludzkiego „skrócony”. Ponieważ to greckie słowo może w przenośni oznaczać także „okaleczony” (na przykład przez obcięcie nóg), powstało zamieszanie i w nowszej literaturze Jan występuje czasem jako „Poraniony”, co miałoby sugerować samookaleczenie. Nic nie było dalsze od jego pogodnego ducha niż samookaleczenie. Literacka tradycja monastyczna zawsze zresztą rozumiała jego przydomek właściwie: na przykład w XI-wiecznym wierszu, który jest poetyckim opracowaniem jednej z jego znanych przygód, Jan pojawia się jako Ioannes abbas parvulus. Dziś najczęściej nazywamy go Karłem. Był zapewne fizycznie podobny do innego wielkiego świętego tegoż imienia: Jana od Krzyża.


Twardy, milczący Ammoe ufał mu całkowicie i nigdy nie patrzył, co Jan robi, chodząc po celi i usługując mu w chorobie. Ammoe chorował przez wiele lat, a Jan opiekował się nim wiernie, chociaż przez cały ten czas nie usłyszał nawet jednego „Bóg zapłać”. Dopiero w godzinie śmierci starzec rozczulił się i podziękował uczniowi, nazywając go aniołem. Pochowawszy mistrza, Jan przyłączył się do swego rodzonego brata, którego imienia nie znamy. Był już jednak najwyraźniej zmęczony mnogością trosk i wymagań, spadających na mnicha, toteż wpadło mu do głowy pójść na skróty. Po prostu od zaraz zostanie aniołem, żyjącym nieustanną modlitwą bez żadnej troski o pożywienie i ubranie! Odszedł więc nagi na pustynię, ale po tygodniu wrócił do brata upokorzony i pouczony: nie nakarmiono go manną z nieba ani łaska Boża nie uczyniła go niewrażliwym na głód i zimno. Ludzka kondycja nie dopuszcza takich uproszczeń; trzeba przyjąć jako Bożą wolę wszystkie te szczegółowe troski, przeciw którym tak się buntował.


Przyjął je więc całym sercem, a serce miał tak proste i tak w tej dziecięcej prostocie logiczne, że przyjął je bez różnicy dla siebie i dla innych. Mniej więcej w tym właśnie czasie odbywało się w Sketis spotkanie mnichów, wśród których Jan był wciąż jeszcze najmłodszy. Pewien sławny kapłan podjął się służebnej czynności nalewania wina, ale mnisi byli zbyt dobrze wychowani, żeby się na to zgodzić, i nikt od niego tej posługi nie przyjął — z wyjątkiem Jana. Oburzyli się więc: Ty, najmłodszy, dajesz się obsługiwać kapłanowi? Odpowiedział najprościej, jak dziecko: że chciał mu dać okazję do zasługi, a także oszczędzić mu przykrości, gdyby od niego nikt wina nie przyjął. To był chyba pierwszy wypadek, kiedy ten mały, „skrócony” Jan dał swoim współbraciom do myślenia; miał później okazać wielki dar słowa i rady.


Żadna jednak skłonność nie mija człowiekowi od razu, po jednej lekcji. Może powrócić albo w tym samym kształcie, albo w podobnym, jeszcze wiele razy. Jan niewątpliwie nieprędko rozstał się ze swoją skłonnością do uproszczeń, skrótów, ułatwień, niemniej odtąd nie próbował już wynajdywać sobie dróg na skróty. Ale gdyby Bóg dał się uprosić..? I Bóg dał się uprosić, i pewnego dnia zesłał Janowi całkowitą swobodę ducha, wolność od jakichkolwiek nieuporządkowanych skłonności, jakichkolwiek pokus. Cała Janowa prostota ukazała się w następnym kroku: młody pustelnik poszedł do star-ca sąsiada i oznajmił mu o swoim wyzwoleniu. Sformułowane to jest w apoftegmacie tak, że nie wygląda na zasięganie rady starca w tej sprawie, ale właśnie na spokojne, może nawet z dziecinnym triumfem, oznajmienie. Starzec był ze szkoły wielkiego Antoniego, odpowiedział więc Janowi: Idź i proś Boga, żeby przyszły na ciebie pokusy, i takie jak przedtem utrapienia i upokorzenia; bo tylko w walce dusza czyni postępy. Zdumiewające, ale Jan usłuchał z całą prostotą. Bóg musiał się uśmiechnąć, odejmując mu szkodliwy, a niegdyś tak upragniony dar: zrozumiałeś nareszcie, mały Janie, a zrozumiałeś dlatego, że nie uważasz się za najmądrzejszego. Odtąd będziesz zwyciężał: nie ty, ale Ja w tobie.

Wszystkie pozostałe opowieści o Janie pochodzą z czasów, kiedy był już znanym „starcem”, abba, mającym stałych uczniów i przyjmującym także przygodnych poszukiwaczy jednorazowych pouczeń. Po dawnej tendencji do uproszczeń nie pozostało już w tym nowym Janie ani śladu; przeciwnie, jedną z jego najlepiej zapamiętanych nauk, którą po wiekach zacytuje w Palestynie św. Doroteusz, było żądanie, aby mnich brał po trosze z każdej cnoty, żadnej nie pomijając, nie dyspensując się od żadnego obowiązku pod pretekstem akcentowania innych nakazów. Uproszczenia więc odrzucił, ale prostotę zachował. Jego myśl była tak zaprzątnięta Bogiem, że czasami bracia wręcz bawili się jego odruchowym przetwarzaniem każdego poruszonego w rozmowie tematu w modlitwę. Potrafił także zapomnieć, co robi, i zużyć na jeden kosz materiał przeznaczony do wyplecenia dwóch; albo zapomnieć, że swoje wyroby ma wynieść przed dom czekającym tam wielbłądnikom; albo zachwyconemu tym roztargnieniem gościowi udzielać nauki przez całą dobę, nie zdając sobie sprawy z upływu czasu... Wieść o każdym takim wyczynie rozchodziła się po Sketis jako najnowsza anegdota o abba Janie i przysparzała mu sympatii współbraci.


Pamiętali, oczywiście, żeby go w oczy nie chwalić i nie doczekać się w ten sposób dość ostrej odpowiedzi. Jan wiedział doskonale, że w walce, którą toczy o własną duszę, zwycięża nie on, ale Bóg. Wyrażał to przez przypowieść o człowieku, który przed dzikimi zwierzętami chroni się na drzewo — a drzewem w tej przypowieści jest modlitwa. Wobec tego jakiekolwiek chwalenie jego, a nie Boga, było po prostu kłamstwem, a kłamstwa prostota Janowa nie znosiła. Z tymi natomiast, którzy go krytykowali, zgadzał się najspokojniej, gdyż taka była prawda, a prawda to rzecz Boża. Kiedyś przed kościołem w Sketis otoczyli go bracia szukający jego rady, a pewien starzec, mniej popularny, za to bardziej (powiedzmy miłosiernie) w duszy swojej skomplikowany, rzucił przechodząc:— Janie, jesteś jak wdzięcząca się nierządnica! Jesteś jak kubek trucizny!— Słusznie, abba. A powiedziałeś to, widząc mnie tylko od zewnątrz; co byś dopiero powiedział, gdybyś ujrzał wnętrze!Kimże jest ten Jan — zapytał inny starzec — że z powodu swojej pokory całą Sketis ma zawieszoną u małego palca?A dobrze było człowiekowi utrapionemu i cierpiącemu zawisnąć u tego palca: Jan miał cierpliwość równie wielką jak pokorę i gotów był na to samo pytanie odpowiadać w nieskończoność, zawsze równie życzliwie; jakie to trudne, wiedzą spowiednicy. Jego nauki bywały bardzo często obrazowe. Prawdę, że łaska Boża nie ginie od udzielania jej innym, ilustrował, każąc uczniowi zapalać kaganki jeden od drugiego. Naukę, że absurdem jest, kiedy człowiek ułomny krytykuje cudzą ułomność, rozwijał w barwną opowieść o dwóch żonach pewnego wieśniaka, które z nędzy chodziły nago i naśmiewały się z tego powodu jedna z drugiej. Niektóre jego obrazy miały rodowód biblijny, na przykład przypowieść przedstawiająca nawróconą duszę ludzką jako nierządnicę, z którą ożenił się wielki pan i która teraz stara się unikać dawnych kontaktów. Jedno jest zastanawiające: w Janowych przypowieściach często pojawiają się kobiety, i to nie jako niebezpieczeństwo, tylko jako osoby. Najwyraźniej Jan nie bał się kobiet: prosty i czysty, nie przenosił na nie własnych problemów, toteż i nie widział w nich pułapki. Tylko ludzi. A ludziom należała się dobroć: wszystkim naraz, co czasem pogodzić trudno. Kiedyś szedł Jan w gromadzie braci nocą przez pustynię; może to było około roku 407, kiedy mnisi musieli uciekać ze Sketis przed najazdami Beduinów (to dlatego starość miał Jan spędzić w okolicach dzisiejszego Suezu). Brat przewodnik zabłądził, z czego inni wędrujący zdali sobie sprawę. Jan był widocznie wśród nich głównym autorytetem, toteż do niego zwrócili się po cichu z pytaniem, co robić. On zaś nie chciał ani przewodnika upokorzyć, ani innych narazić na zmęczenie i niebezpieczeństwa wędrówki bez celu; ogłosił więc, że jest zmęczony, co zapewne było prawdą, i zatrzymał całą grupę do czasu, kiedy po wschodzie słońca można już było zorientować się w terenie.


Z jego ostatnich lat, kiedy mieszkał nad morzem, pochodzi jedna tylko, ale wyjątkowo piękna, opowieść. Pewna młoda chrześcijanka z Klysma (czyli Suezu), imieniem Paizja, niegdyś gorliwa i znana z dobroczynności, zeszła na złą drogę i została nierządnicą. Okoliczni pustelnicy wydelegowali do niej Jana. Nie mogąc dotrzeć do niej inaczej, zgłosił się jako klient i został wpuszczony do domu w nadziei, że zapłaci perłami, które zapewne znalazł, spacerując po brzegu morza. Dialog był krótki; Jan na widok dziewczyny rozpłakał się szczerze i zapytał tylko: Co takiego masz przeciw Jezusowi, że do tego doszłaś? W chwilę później szli już oboje na pustynię, gdyż Paizja, dowiedziawszy się, że istnieje możliwość pokuty, wybiegła z domu, nie tracąc czasu na rozporządzenie własnością, którą porzuciła. Jeszcze tej samej nocy podczas postoju zmarła; Jan czcił odtąd jej pamięć jako świętej, której jedna godzina szczerego nawrócenia przyniosła więcej, niż długie lata pokuty przynoszą tym, którzy nawracają się mniej żarliwie.


Jednokierunkowy radykalizm Besariona


Z Besarionem (czy też, wedle późnogreckiej wy-mowy, Wisarionem) wchodzimy w świat eremityzmu uproszczonego, przykrojonego do pojemności ciasnych umysłów. Ten uczeń samego Antoniego przejął od swojego mistrza radykalizm, który kazał Antoniemu opuścić dom i posiadłości dla Królestwa Niebieskiego; ale zawęził go do jednokierunkowej ścieżki, posuwając się zarazem tą ścieżką do najdalszych granic możliwości. Antoni, opuściwszy dom, zamieszkał w jaskini, Besarion zaś — odkąd został samodzielnym mnichem — postanowił obywać się bez jakiegokolwiek mieszkania. Antoni, opuściwszy majątek, pracował na swoje utrzymanie, robiąc liny; Besarion, o ile można wnioskować z dość skrótowych zapisów, żadnego rzemiosła nie uprawiał. Żył trochę ze zbieractwa, a trochę z jałmużny; do rzemiosła musiałby mieć jakąś stałą siedzibę, jakiś dom, a on właśnie bezdomność obrał sobie jako regułę życia, przed którą wszystkie inne względy musiały ustąpić. Mnóstwo było na pustyni egipskiej ludzi zdolnych zajmować się jedną tylko rzeczą naraz, widzieć jeden tylko aspekt sprawy: który — to już zależało od nich. Prowadziło to czasem do spektakularnej ascezy, czasem zaś do równie spektakularnej tragedii. To przeciw takiemu ciasnemu pojmowaniu życia wewnętrznego występował między innymi Jan Karzeł, pouczając o konieczności równoczesnego uprawiania wszystkich cnót. A ponieważ nie ma reguły bez wyjątków, Besarion zdołał (chciałoby się powiedzieć: jakimś cudem) uświęcić się na takiej właśnie drodze. Może też tym chętniej głoszono potem jego świętość, że mogła służyć jako jej usprawiedliwienie?


Bezdomny nie ma przede wszystkim gdzie spać, toteż Besarion uprawiał bezsenność; raz przez przeszło miesiąc stał pośród cierni po to tylko, żeby nie zasnąć. Kiedy już musiał zasnąć, spał na stojąco lub w najlepszym wypadku na siedząco. Nie kładł się nigdy. O jego postach nie słyszymy; chociaż więc z samego trybu jego życia wynika, że musiały być wyjątkowo surowe, można sądzić, że ten akurat aspekt eremityzmu mniej był dla niego ważny. Najważniejsza była bezdomność; zapewne z całej Ewangelii upodobał sobie najbardziej słowa: Kto opuści dom... dla imienia mego...
I jeszcze jeden cytat: Sprzedaj, co masz, i daj ubogim. Besarion potrafił rozdać nawet to, co miał akurat na sobie. Raz nie zostało mu już nic oprócz zwoju Ewangelii, który nosił stale pod pachą, bo nawet torby nie posiadał. Tak go znalazł jakiś przejeżdżający drogą oficer i oczywiście był pewien, że to robota zbójców:— A któż cię obdarł, abba?— To — odpowiedział krótko starzec, pokazując mu Ewangelię. Dostał natychmiast płaszcz, a przy następnej okazji sprzedał... ów zwój. Uzyskaną zapłatę oczywiście rozdał. — Dla posłuszeństwa — wyjaśnił braciom — sprzedałem słowo, które mi zawsze mówiło: „Sprzedaj, co masz, i daj ubogim”.Zaraz, zaraz: bezdomny, głodny, półnagi, niewyspany, to wszystko dla Boga, i to już cała świętość? Nie. Było jeszcze kilka zasad, które widocznie musiały wchodzić w skład jego prywatnej reguły, gdyż trzymał się ich przez całe życie z równym przejęciem co swojej bezdomności. Jedną z nich było przykazanie: Nie sądźcie. Warto było Bogu stworzyć Besariona po to tylko, żeby pozostał po nim apoftegmat: Pewien brat zgrzeszył i kapłan wypędził go z kościoła. Wtedy abba Besarion wstał i wyszedł z nim razem, mówiąc: Ja także jestem grzeszny. Możliwe, że tej cnoty nauczył się od swojego drugiego po Antonim mistrza, Makarego Wielkiego, który z niej słynął; jeżeli tak, to musimy przyznać, że umiał się przejąć dobrym przykładem.


Był autentycznie życzliwy i autentycznie pokorny. Przypisywane mu cuda są cudami płynącymi z życzliwości, dokonywanymi dla czyjejś potrzeby; czasem wręcz go zmuszano do tych cudów, bo ich czynić nie chciał — ale jeśli nie było innej rady? Czasem także po prostu kradziono mu je, jak w ślicznej opowieści o jakimś opętanym, który przyszedł do Sketis. Po nieudanych egzorcyzmach kapłani miejscowi doszli do wniosku, że tu już nikt nie pomoże, tylko abba Besarion... ale gdyby go o to poprosić, nie zgodziłby się nawet przyjść, cóż dopiero próbować. A kościółek w Sketis służył także jako dom noclegowy; więc ułożyli tam opętanego do snu, i gdy Besarion przyszedł rano i wszyscy ustawiali się do wspólnej modlitwy, powiedzieli mu: Abba, zbudź tego brata! Besarion, niczego nie podejrzewając, zwrócił się do śpiącego: Wstań i wyjdź stąd! — co diabeł (jak najsłuszniej) wziął do siebie...Być może nie był człowiekiem wielkiego umysłu, ale myśl jego wypełniona była Bogiem. Nie pustką, nie rozmyślaniami o własnej ascezie, ale modlitwą. Wyznawał i przestrzegał zasady: Milcz i nie mierz sam siebie. Po prostu sam dla siebie nie był interesujący. Jeszcze jeden wyjątkowo piękny apoftegmat, który po nim pozostał, brzmi: Abba Besarion, umierając, powiedział, że mnich powinien być jak cherubiny i serafiny: cały okiem. Całym sobą zwrócony do Boga, całą duszą Jego pragnący oglądać — a wtedy już przestaje być ważne: mały umysł czy duży.


Ammonas: prostowanie krzywych dróg


Uczeń tego samego mistrza, Antoniego, był Ammonas tak różny od Besariona, jak to tylko było możliwe, pozostając na tej samej pustyni. Nie Besarion wprawdzie, ale inny niemłody już asceta, mieszkający w Celach, a ubierający się koniecznie w plecionkę z twardych włókien, przyszedł kiedyś do niego, żeby mu przedstawić do oceny trzy pomysły, które mógłby wykorzystać do dalszego postępu w świętości. Może (jak Besarion właśnie) błąkać się po pustyni bez dachu nad głową? Albo osiąść na obczyźnie, gdzie go nikt nie zna? (Wniosek: tutaj już jest taki sławny...) Albo odciąć się w absolutnej rekluzji, bez żadnych kontaktów z ludźmi, i podwoić posty? Ammonas bez trudu rozpoznał poruszenia pychy i zalecił mu, zamiast tych wyczynów, tryb życia nie odbiegający niczym od zwykłych norm pustyni oraz modlitewne rozważanie słów celnika błagającego o miłosierdzie. Innemu mnichowi, zapewne skłonnemu do podliczania swoich zasług i osiągnięć, wskazał jako warunek zbawienia postawę duchową złoczyńców oczekujących na przybycie sędziego. We własnej duszy znajdował przede wszystkim gniew; wyzna kiedyś, że przez czterdzieści lat spędzonych w Sketis błagał Boga o to jedno tylko: by móc opanować gniew. Może to był dla niego taki wstępny program, jakim dla Pambo było opanowanie języka? W każdym razie już jako ucznia, Antoni ocenił Ammonasa jako kogoś, kto niewątpliwie osiągnie ten cel, i to w stopniu doskonałym.


Ciekawe, że Antoni nazwał to postępem w bojaźni Bożej; najwyraźniej gniewanie się na ludzi było dla niego przede wszystkim wykroczeniem przeciw tej bojaźni. Uczeń przejął od mistrza skłonność do szukania w każdej sprawie aspektów najbardziej istotnych. Py-tany, co to jest droga wąska i ciasna, o której mowa w Ewangelii, odpowiedział, że jest to droga sprzeciwiania się własnej woli, własnym grzesznym skłonnościom. Własnym: nie cudzym. Cudzych potępiać nie wolno. Pod koniec życia Ammonas, już jako biskup (nie wiemy, jakiej miejscowości) zasłynął z tego, że chronił publicznych grzeszników przed „sprawiedliwym” gniewem „porządnych” ludzi. Nieraz było to wręcz spektakularne! Wzburzony tłum wzywa biskupa, by przekonał się na własne oczy, że jakiś lokalny asceta, co do którego dawno już wszyscy mieli wątpliwości, ukrywa w celi kobietę. Ammonas idzie z ludźmi, orientuje się natychmiast po wejściu do chaty, że kobieta może być schowana tylko w stojącej tam beczce — wobec czego siada na tej beczce, uniemożliwiając znalezienie dowodu winy i ewentualny samosąd. Nie mógł przecież pozwolić, żeby aspekt mniej ważny, jakim było ludzkie oburzenie, zatriumfował nad najważniejszym: potrzebą miłosierdzia. Nawet jako biskup nie chciał rozstrzygać żadnych spraw sądowych: mawiał, że zbyt długo na pustyni pracował nad wyzbyciem się skłonności do sądzenia, żeby ją na starość znów w sobie ożywić. Już lepiej uchodzić za głupca.


To on, jeszcze jako pustelnik w Sketis, uformował młodego Pojmena, i już to tylko wystarczyłoby jako tytuł do trwałej pamięci. Przez całe życie cierpliwie prostował wszelkie codzienne błędy: w perspektywie, w ocenie zdarzeń, w hierarchii wartości. Prostował przede wszystkim... uproszczenia powodujące, że ludzie zatrzymują się na zewnętrznych aspektach i mniemają, na przykład, że wystarczy zamieszkać w celi, żeby zostać mnichem. Nieprawda: bywa tak, że człowiek, który sto lat mieszka w celi, jeszcze się nie nauczył, jak w celi należy mieszkać. Podobnie jak bywa, że człowiek przez cały dzień macha siekierą, a drzewa ściąć nie potrafi, podczas gdy inny, obeznany z rzemiosłem drwala, ze-tnie drzewo bez problemu. Wszędzie potrzebna jest znajomość zasad.Ale w takim razie co było dla Ammonasa zasadą rozstrzygającą o sensowności i powodzeniu działania? W jego listach, których zbiór się zachował, kluczowym pojęciem jest łaska. To ona przeprowadza człowieka bezpiecznie przez psalmiczną ciemną dolinę ducha do Bożego światła i zjednoczenia. Błędem więc najtragiczniejszym ze wszystkich byłoby zaufać czemukolwiek innemu, szukać w życiu czegokolwiek innego niż ona. A w takim razie trzeba przyjąć jej perspektywę.


Pafnucy i jego legenda


Kariera monastyczna Pafnucego, który należał do wczesnego pokolenia mnichów — zdążył jeszcze poznać Antoniego — przebiegała w sposób, który w jego pokoleniu był rzadki, w kilkaset lat później natomiast uznany będzie za normalny. W początkach ruchu monastycznego adept dokonywał z góry wyboru i zgłaszał się albo do pustelni, albo do cenobium, domu życia wspólnego; było w Egipcie wtedy mnóstwo takich domów, począwszy od klasztorów założonych przez św. Pachomiusza. Coraz częściej jednak stwierdzano potrzebę powolnej formacji do życia pustelniczego, nie zaś rzucania od razu na głęboką wodę. Już w IV wieku poświadczona jest na pustyni zachodniej praktyka, zgodnie z którą kandydaci na pustelników przebywali najpierw w Nitrii, gdzie było stosunkowo najludniej, później zaś w Celach, gdzie odosobnienie było już większe; wreszcie po wyćwiczeniu mogli przejść do Sketis. Nie wszędzie jednak istniały tak jasno wyodrębnione stopnie trudności życia, toteż zaczęło ustalać się przekonanie, że pierwszym etapem formacji do życia w pustelni może, a nawet powinno, być życie w cenobium. Droga Pafnucego przebiegała tak właśnie, chociaż to wstępne stadium trwało u niego dość krótko. Nie jest też jasne, gdzie był nowicjuszem u cenobitów. W każdym razie wezwała go stamtąd, jak opowiada Kasjan, pustynia, jeszcze jako młodego człowieka; mogło to być między rokiem 330 a 340. Przyszedł do Sketis i został tam uczniem Makarego; w przyszłości będzie tam po Izydorze kapłanem, a więc kimś w rodzaju zwierzchnika osady. Starcy od początku cenili bardzo jego powagę i konsekwencję, a współbracia przezwali go Bawołem ze względu na jego umiłowanie samotności. (Zdaje się, że inny Pafnucy nosił mniej więcej w tym samym czasie w Sketis przezwisko Głowacz, co wskazuje na użyteczność przezwisk także i w pustelni). Wiadomo było, że nawet ze swojej celi, oddalonej od centrum osady o pięć mil, odchodzi często w głąb pustyni na długie okresy absolutnej samotności.


Makary nie potrzebował więc uczyć go pilności w zachowywaniu skupienia ani w pracy; widział natomiast konieczność przypominania mu od czasu do czasu o pierwszeństwie prawa Bożego. Mamy zanotowane takie jego „słowo” dla Pafnucego: Nikomu nie wyrządzaj zła ani nikogo nie sądź, a będziesz zbawiony. Trzeba przyznać, że Pafnucy przejął się tą nauką. Podczas jakiejś podróży trafił we mgle na wioskę, w której chłopi właśnie się kłócili, używając ówczesnych „najgorszych wyrazów”. Pafnucy stanął jak wryty i zaczął Boga przepraszać za własne grzechy, żeby przypadkiem tych ludzi nie osądzić. Ba, ale sam to musiał później rozgłosić, bo inaczej nie byłoby wiadomo, a w dodatku nie zmilczał o widzeniu anielskim, którym został za taką postawę nagrodzony...


Jeszcze jako młodemu pustelnikowi przydarzyło mu się, że jakiś chorobliwie zazdrosny współbrat podrzucił mu potajemnie swoją książkę i poskarżył się przed abba Izydorem, że został okradziony; rewizja dokonana w celach doprowadziła oczywiście do obwinienia Pafnucego. Ten bez słowa przyjął nałożoną mu pokutę, która jednak skończyła się po dwóch tygodniach, gdy zazdrośnik wyznał swój podstęp. Można sobie wyobrazić sensację, jaką to wywołało w osadzie: wina jednego i cnota drugiego stanęły w ostrym kontraście, takim właśnie, w jakim lubowała się pustynia, ta kraina żyjąca w myśl hasła „wszystko albo nic”. Tu przepaść — tam gloria. I nie bez związku z tym wydarzeniem było zapewne to, że wszyscy starcy, do których Pafnucy udawał się w następnych latach po „słowo”, powtarzali mu uparcie jedną i tę samą naukę: Gdziekolwiek pójdziesz, nie próbuj mierzyć sam siebie. Zobaczymy za chwilę, jak z niej skorzystał.


Po tym epizodzie Pafnucy prawie że znika z historii. Wiemy, że został kapłanem po Izydorze, ale nie wiemy, kiedy Izydor umarł. Jest o Pafnucym kilka luźnych apoftegmatów: w jednym nawraca bandę zbójców, którą spotkał w drodze, a jest to historyjka o swoistej wymianie grzeczności. Zbójcy z dobrego serca chcieli dać mu pić, ale mieli tylko wino (którego Pafnucy nie pijał), wobec czego zagrozili mu śmiercią, jeśli nie wypije; on zaś z dobrego serca, ze względu na ich chwalebną intencję, odstąpił od swojej abstynencji i wypił... W innym apoftegmacie sprowadza z powrotem na pustynię jakiegoś ucznia, który porzucił pustelnię, by się ożenić; w kolejnym zachęca innego ucznia, by nie zamieniał pustelniczego sposobu życia na cenobityczny, pozwalając mu jednocześnie złagodzić sobie regułę na czas potrzebny do psychicznego wypoczynku. I to już wszystko. Jeszcze tylko wiadomo, że Kasjan poznał go około roku 400 w Sketis jako starca dziewięćdziesięcioletniego i jedną z gwiazd na tamtejszym firmamencie; zachwycił się nim szczególnie i przypisał mu długą konferencję o trzech sposobach powołania i trzech stopniach wyrzeczenia. Powód do zachwytu miał zresztą jak najsłuszniejszy: Pafnucy jako jedyny spośród ówczesnych przywódców sketyjskich nie uległ błędom antropomorfizmu, o czym jeszcze opowiemy. Umarł prawdopodobnie wkrótce potem.


Zszedłszy z kart historii, pojawia się Pafnucy w legendzie, zachowanej dla nas przez Rufina i tych, którzy z Rufina czerpali; a pojawia się w szczególnie ciekawy sposób. Powtarzali mu starcy, żeby się nie mierzył... Jeżeli ta legenda ma jakieś oparcie w faktach (które mogły być znane tylko z jego własnej relacji), to trzeba wywnioskować, że było to dla niego „słowo” szczególnie trudne do wykonania. Wedle tej legendy, Pafnucy posunął dość daleko wiarę w możliwość (jeśli nie konieczność) podliczania swoich zasług przed Bogiem; gdyby się wdawał w teoretyczne rozważania tej kwestii, wpadłby zapewne w pelagianizm, jego jednak nie obchodziły teorie. Wiecznie go natomiast korciło zakazane mierzenie siebie w stosunku do innych. Otrzymujemy więc nie mniej niż trzy relacje o tym, jak odżywała w nim ta skłonność i jak mu ją z nieba korygowano.


Trzy razy więc (w dłuższych odstępach czasu) modli się gorąco, aby mu Bóg ukazał, z jakim to wielkim świętym — pustelnikiem niewątpliwie! — zrównał się już dzięki swoim wysiłkom ascetycznym i modlitwie. I dowiaduje się: raz, że zrównał się z zasługami pewnego eks-bandyty, który dokonał dwóch czynów miłosierdzia, a wreszcie porzucił rozbój i teraz żyje ze „szpetnego rzemiosła” karczemnego grajka; za drugim razem, że zrównał się z zasługami wójta pewnej wioski, który usilnie przestrzega sprawiedliwości i gościnności; za trzecim razem, że zrównał się z zasługami pewnego bogatego aleksandryjskiego kupca, który ze swego majątku rozdaje hojne jałmużny...


Pierwsze z tych opowiadań wykorzystała u nas Zofia Kossak-Szczucka w Szaleńcach Bożych, pominęła tylko jego zakończenie, którego być może nie zrozumiała. W literaturze monastycznej bowiem każdy z tych trzech epizodów kończy się tak, że Pafnucy wzywa owego świętego człowieka, by odszedł z nim na pustynię i nie ryzykował, że w świecie przepadną jego dotychczasowe zasługi. I tamten idzie; słychać tu głos epoki, która nie wypracowała jeszcze nauki o wielości powołań w Kościele, a życiem monastycznym była szczerze zafascynowana. Inna rzecz, że poza legendą Pafnucego są w tej literaturze analogiczne opowiadania, w których tacy tajemniczy święci świeccy: pasterz, lekarz, dwie mężatki mieszkające w zgodzie w jednym domu, nadal pozostają w świecie. Byłoby to już drugie stadium zadumy pustynnych starców nad nieograniczonością działania łaski Bożej, podczas gdy stadium pierwsze, znane z legend pafnucjańskich, nie ufa jeszcze żadnej innej świętości poza mniszą. Wprowadzana przez te opowieści korekta skłonności pustelników w ogóle, a Pafnucego w szczególności, do mierzenia własnych zasług, jest (powiedzmy to, paradoksalnie) główną zasługą abba Pafnucego.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Poświęcone Duchowości Monastycznej Strona Główna -> Monastycyzm Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
subMildev free theme by spleen & Programosy
Regulamin